Naszą wspólną przygodę rozpoczęliśmy dnia dziewiątego listopada 2018 pod szkołą. Naszemu wyjazdowi towarzyszył zimny wiatr i ciemna, gwieździsta noc. Rodzice pożegnali nas czule i odprowadzili pod sam autokar, który miał zabrać nas do Krakowa. Plan podróży zakładał lot z dwoma przesiadkami, później zwiedzanie Malagi, a na sam koniec, pod wieczór, autokar miał zawieźć nas pod same apartamenty. Takim oto sposobem w ciągu kilkunastu godzin mieliśmy pojawić się w Hiszpanii. Lecz tak się nie stało.

Droga spod szkoły do krakowskiego lotniska zajęła nam nieco poniżej godziny. Przez cały ten czas Pan Postrzech (osoba która opiekowała się nami i była głównym koordynatorem projektu) opowiadał nam różne historie związane z podróżami innych grup do Hiszpanii, które miały na celu ustrzec nas przed błędami, które popełniali przed nami inni uczestnicy projektu, a których my z założenia popełnić nie mieliśmy. Gdy dojechaliśmy i weszliśmy na lotnisko od razu stanęliśmy do krótkiej kolejki, która doprowadziła nas do odprawy biletowo-bagażowej. Panujący ruch na lotnisku był niewielki, lecz pomimo tego w kasach spędziliśmy około dwóch godzin, podczas których ujawniło się. Lot został odwołany, a najbliższy możliwy był dopiero o godzinie siedemnastej i dziesiątej. Z racji że było nas dużo, zostaliśmy podzieleni na dwie grupy (na początku były to nawet cztery grupy lecące przez Monachium. Zurich, Helsinki, Frankfurt, jednak ostatecznie udało się to zmienić). Moja grupa wylot miała o godzinie siedemnastej, tak więc kolejne jedenaście godzin, chcąc nie chcąc, musieliśmy spędzić na lotnisku. Czas dłużył nam się niemiłosiernie. Na lotnisku, poza spaniem na podłodze, tak naprawdę nie było nic ciekawego do robienia.

W ramach rekompensaty dostaliśmy od linii lotniczych Lufthansa vouchery w wysokości czterdziestu złotych do wydania na ciepły posiłek. Pomimo drogich cen wszelakich posiłków udało nam się zapełnić żołądki. Był to oczywiście miły gest ze strony linii lotniczych, który miał pomóc nam przeboleć czas spędzony na lotnisku, ale jednak gdy w końcu po jedenastu godzinach wsiedliśmy do samolotu, byliśmy bardzo zmęczeni i znużeni.

Naszemu pierwszemu wylotowi towarzyszył stres, ciekawość i niewielki strach. Prawie nikt z nas nie leciał wcześniej samolotem, więc byliśmy bardzo ciekawi tego co nas czeka. Sama kontrola poszła całkiem sprawnie, zaczynając na przeszukiwaniu plecaków, a kończąc na sprawdzaniu biletów. Wreszcie wylecieliśmy.

Szczególnie w pamięć zapadł mi moment, gdy samolot gwałtownie przyspieszał, a wszystkim w środku zapierało dech w piersiach, gdy wbijaliśmy się w swoje fotele. Niestety podczas naszego lotu była noc, więc wiele widoków za oknem samolotu było przez to (jak większość twierdzi) znacznie mniej przyjemna dla oka, ale wciąż ciekawa. Lot nie potrwał długo. Podano nam podczas niego drobne przekąski i picie; w postaci kanapki i wody lub coli. Po nieco ponad godzinie staliśmy już na lotnisku w Monachium. Lotnisko było ogromne. Byliśmy gdzieś wewnątrz, mniej więcej po środku lotniska, ale pomimo tego nie byliśmy w stanie dostrzec jego drugiego końca.

Po zaledwie kilkunastu minutach rozpoczęła się kolejna odprawa, tak więc po kolejnych kilku minutach byliśmy spowrotem w samolocie. Tym razem lot był znacznie krótszy, bo trwał około pół godziny. Po raz kolejny w samolocie podano nam przekąski i coś do picia. Widok Niemiec z tak dużej wysokości na jaką wbił się samolot był ładny, lecz w większości dostrzec było można wyłącznie tysiące małych światełek. Znów czuliśmy lekki stres przy starcie, który jednak szybko, zaraz po oderwaniu się od ziemi, minął. Krótko po wylądowaniu, bardzo zmęczeni i strudzeni podróżą, weszliśmy na kolejne ogromne lotnisko tym razem w Dusseldorfie.

Wszystko wskazywało na to że drugą noc z kolei będziemy musieli spędzić na lotnisku. Informacja ta pogrzebała naszą nadzieję na odzyskanie sił i wypoczęcie chociażby w niewielkim stopniu.

Sytuację, jak to ma w zwyczaju, uratował pan Postrzech. Udało mu się dojść do porozumienia z przedstawicielami linii Lufthansy i po przedstawieniu im naszej sytuacji, zaproponowali nam pobyt w cudownym niemieckim hotelu. Wielki szyld przy wyjściu z lotniska głosił, że hotel nazywał się Maritim i miał cztery i pół gwiazdki z pięciu możliwych. Mieścił się on zaledwie kilka minut drogi od lotniska.

Hotel prezentował się niezwykle imponująco.

Gdy weszliśmy do środka pan Postrzech skierował nas do recepcji. Środek hotelu był jeszcze bardziej imponujący. Na kafelkach, które rozciągały się wzdłuż całego holu, był piękny wzór na który składały się kwadraty o ciemnych kolorach. Sufit był całkowicie przeszklony, a ściany zdobił inny piękny wzór przeplatający się z szklanymi zdobieniami.

Po wypisaniu formularzy, podzieleniu się w dwu osobowe grupy i podarowaniu nam przez recepcjonistkę kart, skierowaliśmy się do dwu osobowych pokoi, które także były bardzo stylowe i nie powtarzalne. Zagwarantowano nam także jeden posiłek w wysokości dwudziestu czterech euro w ramach kolacji w restauracji znajdującej się w hotelu oraz śniadanie (następnego dnia) w tym samym miejscu. Obydwa posiłki zjedliśmy będąc bardzo głodnymi, co tylko zwiększyło nasz apetyt.

Każdemu bardzo podobała się ta jedna noc spędzona w hotelu.

Tak więc po spędzonej nocy i zjedzonym śniadaniu (na które większość zaspała) o godzinie szóstej dwadzieścia opuściliśmy, ze smutkiem na twarzach, hotel który był dla nas niczym mały raj. Po raz drugi wstąpiliśmy na lotnisko w Dusseldorfie i skierowaliśmy się w stronę bramy. Tu znów powitano nas przeszukaniem i kontrolą bagaży. Nie straciliśmy wiele czasu, poza tym okazało się że samolot spóźni się, więc mieliśmy pół godziny czasu wolnego. Spędziliśmy go siedząc na wygodnych niemieckich krzesłach, lecz już po piętnastu minutach okazało się że brama została otwarta, więc ruszyliśmy w jej stronę, skasowaliśmy bilety lotnicze, przeszliśmy poprzez rękaw do samolotu, a tam przy wejściu powitały nas niemieckie stewardesy.

Kontynuując, zajęliśmy swoje miejsca, tym razem bardziej porozrzucani po samolocie (do tej pory, podczas poprzednich lotów, siedzieliśmy bardzo blisko siebie) i po krótkiej chwili oczekiwania wystartowaliśmy. Niestety nie mogliśmy podziwiać widoków zza okna, ponieważ naszemu wylotowi towarzyszyła gęsta mgła i pochmurne niebo. Tym razem już nikt nie obawiał się lotu, a raczej każdy z ekscytacją wyczekiwał momentu oderwania się samolotu od ziemi. Znów po kilkunastu minutach od wylotu zostały podane nam przekąski i picie.

Lot trwał znacznie dłużej niż pozostałe. Przez nieco ponad trzy godziny szybowaliśmy wzdłuż linii nieba, kierując się do słonecznej i ciepłej Hiszpanii. Lot minął zwyczajnie. Nie wydarzyło się podczas niego nic wartego opisania. Tak więc około godziny jedenastej wreszcie wylądowaliśmy w miejscu docelowym. Zaraz po wyjściu z samolotu udaliśmy się do punktu odbioru bagaży i bez problemowo odzyskaliśmy nasze bagaże, chociaż nie można powiedzieć, że były w stanie nie naruszonym, ponieważ na każdej walizce łatwo można było dostrzec pojedyncze rysy i zadarcia.

Razem z bagażami udaliśmy się przed lotnisko, gdzie czekał na nas autokar, który zawiózł nas pod sam apartament. Podczas jazdy autokarem pan Postrzech rozdał nam zaległe dokumenty do wypełniania, co zajęło nam większą część drogi, za to resztę czasu spędziliśmy na wspólnych rozmowach.

Pod apartament dotarliśmy około godziny trzynastej. W środku czekał na nas ciepły posiłek zapewniony przez pobliską restaurację oraz druga grupa uczestników projektu, która dotarła tutaj zupełnie inna trasą. Po zostawieniu bagaży w pokojach i zjedzeniu ciepłego posiłku udaliśmy się na spotkanie z naszymi pracodawcami, i oficjalnie zaczęliśmy nasz staż.

Mateusz Wieczorek